Świat Mirona Białoszewskiego

Joanna Mackiewicz

Za sprawą Tajnego Dziennika udało mi się na kilkanaście wieczorów dostać do świata Mirona Białoszewskiego. Było to przeżycie metafizyczne, aż szkoda, że trwało tak krótko.

Poeta zaczął pisać Dziennik w 1975 roku i prowadził go aż do śmierci w 1983 roku. Opisywał w nim swoją codzienność, rozmowy i spotkania z przyjaciółmi, zwyczajne życie w peerelowskiej rzeczywistości. Zapiski powstawały w jego nowym mieszkaniu na Lizbońskiej, a także w mieszkaniu Jadwigi Stańczakowej przy ul. Hożej, dużo jest więc opisów Warszawy, oglądanej przez niego głównie nocą. Mieszkanie na warszawskim Chamowie, blokowisku będącym utrapieniem dla dawnych mieszkańców Saskiej Kępy, dawało mu poczucie bezpieczeństwa, bo przedwojenne pejzaże zacierały się już w pamięci, a to miasto teraz było realne, na wyciągnięcie ręki.

Białoszewski był człowiekiem osobnym, pilnie jednak obserwował bieżące wydarzenia polityczne, czas narodzin Solidarności. „To jest czas kołysania – stwierdzał – ja się razem nie kołyszę, ale słucham uważnie”. Starał się też uczciwie oceniać własne wybory życiowe. „Nie bardzo wiem, po co to wszystko piszę. Zabrnąłem z rozpędu. Nie chcę półprawdy”. Dawno pogodził się ze swoim homoseksualizmem, dlatego, jak napisał:”uprawiałem swoje sex-przygody ze świadomością, że jest to mój rodzaj”.

Pokornie znosił chorobę, zawsze przystosowywał się do szpitalnych warunków, w czasie ostatniego pobytu pisał listy do trzech Eumenid: Marii Janion, Maryny Żmigrodzkiej i Małgorzaty Baranowskiej.

Boleśnie przeżył śmierć rodziców. Matka poety od wojny mieszkała w Garwolinie, ojcem w Warszawie opiekowały się dwie „przyszywane wnuczki”- potem oboje odeszli niemal równocześnie. Garwolin, „miastko wieczne”, znajdowaliśmy już wcześniej w wielu wierszach Białoszewskiego. Rodzinne intrygi, ciągnące się w nieskończoność garwolińskie sprawy spadkowe, także w Dzienniku zajmują sporo miejsca. Nigdy nie dbał o pieniądze, brak w nim było zawiści i zacietrzewienia, pozostała świadomość przemijania ludzi i rzeczy. Rodzice często pojawiają się w szczegółowo opisywanych przez poetę snach.

Twórczość Mirona Białoszewskiego do końca nie daje się sklasyfikować. Znacznie wyprzedzał swój czas. Kiedyś określano go mianem „poety lingwistycznego”, bo interesował go nieporadny, daleki od literackości styl potoczny, właśnie takim językiem opisywał teraz swój własny świat.

Odczytywanie Białoszewskiego wciąż trwa. W czerwcu tego roku odbyły się w Warszawie Mironalia na Tarczyńskiej 12. W programie znalazły się przedstawienia w wykonaniu młodych artystów, rozstrzygnięto konkurs fotograficzny „Śladami Mirona”, czytano fragmenty książki Człowiek Miron Tadeusza Sobolewskiego i urywki Tajnego Dziennika. W księgarni Hiszpańskiej można było posłuchać archiwalnych nagrań Teatru na Tarczyńskiej.

Garwolin także nie zapomniał o poecie. Jest tu poświęcony mu pomnik przedstawiający garwolińskie kaczki i cytat z wiersza: – Całe życie w Garwolinie?/ – Dlaczego nie?” . Szkoda tylko, że zrezygnowano z corocznie dedykowanych mu spotkań poetyckich. Znacznie zyskałby na nich intelektualny klimat miasta.  

Cóż, „Od Garwolina świat się zaczyna”. Żałuję więc, że przemierzając przed laty garwolińskie uliczki i skwery nie doszukałam się w nich żadnej poezji. A niemal pewne jest, że mogłam tam wtedy spotkać Mirona Białoszewskiego.