Refleksje (dawno) emerytowanej nauczycielki na temat mieszania się historii z teraźniejszością

Teresa Bugajska, Polonistka, Wieloletnia redaktor Wydawnictwa  Pedagogicznego ZNP w Kielcach

Fakt, że przeszłam na emeryturę, nie był równoznaczny z brakiem zainteresowania tematyką oświatową. Każdy nagłówek w mediach, gdzie pojawiało się słowo szkoła, nauczanie, uczeń itp. zwracał moją uwagę i starałam się go zgłębić. I tak podczas „serfowania” po Internecie „wpadł mi w oko” tytuł „Przyszłość Polski leży w rękach nauczycieli”. Z niedowierzaniem zatrzymałam się. Dlaczego? Bo po raz pierwszy spotkałam się z wypowiedzią, z którą trudno się nie zgodzić, ale której autor, w sposób oczywisty, logiczny i prosty, docenił rolę nauczyciela. Każdego nauczyciela.

Dla mnie nauczyciel to człowiek, który uczy: przedmiotu, sztuki, zawodu, życia itp. Przekazuje swoim uczniom nie tylko wiedzę, ale również umiejętności. Od zarania dziejów, kiedy oddawano ucznia do tak zwanego terminu –  szukano prawdziwego mistrza. Nauczyciel to mistrz – a to zobowiązuje. Nie ma człowieka, któremu udałoby się przejść przez życie bez udziału  nauczyciela. I wtedy przyszła refleksja.

Od nauczyciela należy wymagać bardzo dużo. Ale żeby dużo od niego wymagać, należy go sowicie wynagradzać. A jaka jest rzeczywistość?! Owszem, wymaga się dużo, czasem nawet zbyt dużo – gorzej z tym wynagradzaniem. Tu trochę historii. Kiedy rozpoczynałam karierę zawodową (a był to rok 1966 – nie liczę, ile to lat minęło), moja pensja wynosiła 1450 zł., ale mój kuzyn, po trzymiesięcznym kursie na prawo jazdy, zarabiał 3000 zł.

Z przykrością stwierdzam, że teraźniejszość nie odbiega od historii. Początkujący nauczyciel, zarabia tyle samo co kasjer(ka) w markecie (z całym szacunkiem dla pracy wszystkich kasjerek i kasjerów). Utrzymujący się przez dziesiątki lat taki stan rzeczy doprowadził do negatywnej selekcji do zawodu. Co to znaczy?  Maturzyści z dobrymi i bardzo dobrymi wynikami w nauce szerokim łukiem omijają uczelnie pedagogiczne. Ponadto nauczycielami zostają nie tylko ci po studiach pedagogicznych, ale również ci z tak zwanym wykształceniem kierunkowym, którzy z pedagogiką i dydaktyką nie mieli do czynienia. Z tego wynika, że także proces przygotowania do zawodu pozostawia wiele do życzenia.

Z rozrzewnieniem wspominam czasy (znowu historia), kiedy kandydat na uczelnię pedagogiczną musiał posiadać zaświadczenie od logopedy, że poprawnie wymawia wszystkie polskie głoski. Również wykładowców, którzy instruowali studentów, że nauczyciel nie może być ani „zbyt passe” ani „zbyt trendy”, bo w każdej z tych sytuacji stanie się pośmiewiskiem swoich uczniów. Drobiazgi? Na pewno. Ale nie ja to wymyśliłam, że  „ życie składa się z tysięcy drobiazgów, a sztuka polega na tym, żeby nie przegapić tych najistotniejszych”. Dlatego wiedza o konsekwencjach nieuwzględniania wagi drobiazgów wielu ustrzegła przed śmiesznością i kompromitacją.

Poza drobiazgami nasi mistrzowie przekazali nam najważniejsze przesłanie dla każdego nauczyciela: Nauczyciel  najpierw wymaga od siebie, dopiero później stawia wymagania uczniowi.

Jestem przekonana, że w tym przesłaniu zawarta jest cała filozofia tego zawodu. Niestety, nie wszyscy są jej wyznawcami.

Na szczęście są i pasjonaci. To oni po zmianach ustrojowych w 1989 roku bezinteresownie i z zapałem angażowali się w działalność na rzecz pozytywnych zmian w oświacie. Organizowali się  w stowarzyszeniach nauczycielskich  w celu doskonalenia własnej pracy.  Natychmiast odpowiedzieli na apel MEN-u dotyczący nowych programów. Zaczęły powstawać programy nauczania, których autorami nie byli uczeni profesorowie tylko nauczyciele praktycy (sama również uczestniczyłam w realizacji tych projektów). Szkoła się zmieniała – nie bez problemów. Nie było

łatwo. Jednomyślnie odrzucaliśmy rządowy program, nie mając innych wzorców. Ale,  jak napisała Maria Gudro-Homicka w publikacji „SnaP Stowarzyszenie Nauczycieli Polonistów. Historia i Współczesność”, „…mieliśmy zapał, doświadczenie metodyczne, zadanie do wykonania – i to nas uskrzydlało”. Pomimo sporów i różnic dochodziliśmy do porozumienia, którego efektem były całkiem inne, oryginalne, autorskie programy nauczania.

Ale kolejna władza oświatowa wywróciła wszystko „do góry nogami”. Przywróciła  stary system szkolnictwa, więc pozbyła się gimnazjów, które, wydawałoby się, na stałe zdążyły „wpisać się w krajobraz” polskiej szkoły.

Poziom nauczania z roku na rok zaczął się obniżać, do szkół weszło nadmiar testów,  ćwiczeń książkowych, a zniknęły prawdziwa wiedza i wykorzystanie jej w praktyce

Na szczęście „duch w narodzie nauczycielskim nie zginął”. Ci, którym zawsze „chce się chcieć”, najpierw stworzyli  stronę internetową „inspiracjepolonistyczne.pl”, by później, „gdy poczuli wiatr zmian”, zorganizować debatę pod hasłem „Edukacja na rozdrożu. W trosce o polskie dzieci i młodzież”. Co ciekawe, w debacie uczestniczyli nie tylko nauczyciele. Towarzyszyli im  wszyscy, którzy zdają sobie sprawę z wagi problemu. (Gratuluję pomysłu i podziwiam za chęć i trud poniesiony w realizacji tego przedsięwzięcia. Głęboki ukłon dla niezniszczalnej i niezastąpionej Marii Gudro-Homickiej oraz całego zespołu organizatorów. Pozdrowienia dla wszystkich uczestników).

Jak wcześniej wspomniałam, zorganizowali się tyko ci, którym zawsze „chce się chcieć”. Zastanowiło mnie tylko jedno: dlaczego ciągle „chce się chcieć” tym samym. Przecież za swoją dodatkową pracę nie otrzymują żadnych profitów, często są niedoceniani we własnych szkołach czy innych placówkach, nikt ich nie zwolni z żadnej obowiązkowej godziny lub dodatkowych zajęć.

Brakuje nawet przysłowiowego „uścisku dłoni dyrektora”. Jednocześnie uświadomiłam sobie, że ani dyrektor szkoły czy placówki, ani władze oświatowe niższego szczebla  nie dysponują „żadnymi narzędziami” zachęcającymi do tego, żeby wszystkim „chciało się chcieć”. Może władza woli tych cichych i pokornych, którzy wychodzą z założenia: „czy się stoi, czy się leży – widełkowa pensja się należy”. Są oni gwarancją spokoju. Nikt nikomu „nie depcze po odciskach”, nikt od nikogo niczego nie wymaga”. Jest tylko jedno „niestety”. To oni pracują na niezbyt miłe komentarze typu: „Nauczyciele nie mają co narzekać; pracują mniej godzin; mają ferie i wakacje itp.”

Autorzy tych komentarzy nie mają pojęcia o tym, ile czasu wymaga przygotowanie zajęć nie tylko interesujących, ale jeszcze twórczych, kreatywnych i przede wszystkim kształcących.

Z zainteresowaniem czytam i słucham, co tym razem przyniesie oświacie „wiatr pozytywnych zmian”. Niestety, najsłabiej słychać głos najbardziej zainteresowanych, czyli nauczycieli. A przecież to oni najlepiej wiedzą „co w szkole piszczy”, to oni będą wcielać w życie pomysły ekspertów (jakby to nie nauczyciele byli w tym temacie najlepszymi ekspertami). Ktoś znowu zapomniał, że „nic o nas bez nas”, czytaj „nic o szkole bez nauczycieli”. Jestem przekonana, że nic nie zastąpi dialogu między uczniem i nauczycielem; wspólnych refleksji i rozważań.

Z doniesień medialnych, dotyczących nowoczesnej szkoły, wynika, według mnie, że najważniejszym problemem współczesnej szkoły jest praca domowa. Zlikwidować czy zostawić?

Proponuję „nie wylewać dziecka z kąpielą”. Zlikwidować prace głupie, nikomu niepotrzebne, zadane tylko dlatego, że tak wypada lub należy (znam takie przypadki). Jednak zostawić te, które mają do spełnienia określoną funkcję: poznawczą, kształcącą, często wychowawczą itp. Dziwi mnie także propozycja dowolności odrabiania prac domowych: uczeń ma prawo nie odrobić pracy domowej, nie wolno go za to ukarać, ale ten bardziej pilny za swój wysiłek nic nie zyska, bo prac domowych nie wolno oceniać. I w ten sposób „wyhodujemy” sobie pokolenie obywateli, którym nigdy „nie będzie się chciało chcieć”.  Nie zrealizujemy celu wskazanego w „Słowie od redakcji” do „Inspiracji polonistycznych”  (cytuję): Głównym celem współczesnej szkoły jest wychowanie intelektualisty, człowieka myślącego, twórczego, ale też człowieka, który szanuje siebie, innych, żyjącego w prawdzie, o wysokim morale”.